czwartek, 19 lutego 2009

UNNAMED SOLDIER
Part One




34 CZERWCA


Po sześciu tygodniach wędrówki dotarliśmy na zachodnie rubieże Magnaficat B84. Przedwczoraj byliśmy w Moskwicie. Na tej planecie jest to prawdopodobnie największe skupisko ocalałych. Przeczekaliśmy tam śnieżyce.
***
Nie mieli żadnej racji prawiąc nam o urokach tej planety. Straciliśmy trzy puszki i pięć godzin.  Posuwając się dalej na południe przemierzyliśmy pierwszy okręg bermudzki i byliśmy 147 mil od Moskwitu zbliżając się do bloku numer 12.  Obraliśmy azymut na byłą stację badawczą znajdującą się w bloku 10B i w ciągu następnych dwu dni marszu natrafiliśmy na ślady. Były to kilkudziesięcio centymetrowej średnicy nory śnieżne. Wędrowałem w tej ekspedycji z pięciorgiem. Henry, Bishop, Francis, Terry i Ivan. I tak po przeszło siedmiu tygodniach milczenia zaiste miało to cholerne znaczenie. Zaczęła się wyrażać ich tożsamość. Nie lubię tego typu sytuacji. Poczęli się kształtować na potęgę i sobie nawzajem. Miałem jarmark z moimi tygryskami, ale musiałem ich studiować. No i byłem oczywiście głuchy. Porozszadować się mogli na amen, a nikt nie mógł szczęście uderzyć we mnie. Henry uczestniczył w osiemnastu ekspedycjach pierwszego stopnia bloku czwartego kwadratu A i bloku siódmego tego kwadratu. Czterokrotnie dowodził grupą. Aż przez 26 dni był siewcą. Uczestniczył w kampanii 12 marca broniąc południowej ściany sektora Yoko bloku szóstego kwadratu A. Według przełożonych i podopiecznych ekspedycji człowiek skuteczny, bezwzględny, oddany o nienagannej opinii. Był niewątpliwie jednym z tych twardzieli, którzy pluli na medale i rzucali nimi we wrogów. Uważał się za nieśmiertelnego żołnierza szczęścia. Często używał słów "zapierdolić", "spalmy to gówno" oraz "rzygać mi się chce". Lubiłem go w istocie bardzo. Był na swój sposób nawet zabawny. Bishop to były informatyk, spec od elektroniki. Typowa złota rączka i genialne dziecko. Nagle pojawił się znikąd i zaczął działać. Nic o nim nie wiedziałem. Raczej apolityczny. "Słoneczniki" van Gogh'a potrafił wydeklamować w systemie binarnym z podobnym zapałem co bronić swoich wartości.  Był bowiem samurajem. I bezużytecznym jak do tej pory nowicjuszem.  Nie to co Francis. Bóg wojny i najlepszy taktyk Armii Pierwszego Oświetlenia. Zasłużony we wszystkich ważniejszych bitwach. To miało jednak małe znaczenie skoro musiałem uważać na każdym kroku, żeby nie zabił się o własne nogi. Nabierając prędkości przy upadaniu mógł wpaść kilka metrów pod ten cholerny śnieżny puch. Nie żeby był potrzebny, ale miałem wobec niego inne plany. Mniejszy pożytek miałem już chyba tylko z Ivana.  Francis nosił wielkie i grube szkła na cienkim i szpiczastym nosie. Nawet by się nie połapał, że zostawiliśmy go przy najbliższej stacji badawczej. W porę zaopiekował się nim Terry. Był najmłodszym uczestnikiem podróży. Kiedyś był mieszkańcem Bronx'u i w momencie tzw. przenicowania kończył 18 lat. Na ochotnika zgłosił się najpierw do lokalnych oddziałów sanitarnych, później upatrywał swojej drogi w walce zbrojnej. Wstąpił do Armii Stanów Zjednoczonych, kiedy ta przestała istnieć postanowił wymierzać sprawiedliwość na własną rękę. Został ciężko ranny. Potem kończył komplety wojskowe i aktualnie był absolwentem specjalistą od materiałów wybuchowych. Osobiście uważałem, że jest na tyle rozchwiany wewnętrznie i zniszczony wojną, że nie jest w stanie podejmować racjonalnych i dobrych decyzji. Co więcej byłem pewien, że w każdym momencie mogę wdepnąć w jedną z jego zabawek. Terry był i z wyglądu i z charakteru młodym, gładkim chłopaczkiem- dla mnie zbyt wrażliwym, by prowadzić wojny. Wolny obieżyświat Ivan jednak był czystym i przysłowiowym piątym kołem u wozu. Jego zadanie dla tej ekspedycji brzmiało: " Udawać że znam się na wszystkim najlepiej, jeśli się zgubimy to zganiać winę na innych, wkurwiać bezustannie resztę załogi" Był sumienny i realizował te cele dość doskonale. W założeniu sztabu miał być dla nas czymś na wzór chodzącej mapy i genialnego GPS'a, ale to my raczej częściej mówiliśmy mu gdzie ma iść i co ma robić. Parzył dobrą herbatę i tylko dlatego zdecydowałem się targać go dalej ze sobą.

41 CZERWCA

Rano
Natrafiliśmy na dwanaście kilkudziesiecio centymetrowej średnicy wglębień i nor.
Wieczór
Spotkaliśmy dwójkę ludzi. Uzyskaliśmy ważne informacje.
***
Znowu straciliśmy puchy. Jakie to irytujące. Nasze przypuszczenia się potwierdziły. Z podniecenia grupy przemierzaliśmy dwa razy szybciej trasę dzieląca nas od opuszczonej stacji badawczej.
 

6 komentarzy:

dr.maaraas pisze...

dobre aczkolwiek krótkie. wiec prosim

dr.maaraas pisze...

o wiecej

umpol pisze...

mhmm...

Goher pisze...

a gdzie część dalsza?
Nie gadaj pan, że wena się wypaliła

Jahu pisze...

Będzie, będzie reszta też... ino czasu zawsze braknie ;)

Goher pisze...

Ta... :P czasu.