niedziela, 1 stycznia 2012



Spowiedź 2011,
kilka słów o minionym


Podsumowanie:

Piwo: 157 butelek/ 79 litrów/ szklanka dziennie (200ml)
Wódka: mniej niż 2 litry
Wino: mniej niż 5 litrów
Papierosy: mniej niż 2 paczki
Fajka: mniej niż 10 nabić
Dziewczyny:
-internet: 3
-łódź: 2
-reszta świata: 1
-całowanie: 2
Zerwane stare znajomości: 4
Odnowione stare znajomości: 4

Piwo: Jest to wyraźne ograniczenie (choć brak danych porównawczych) ilości spożytego piwa wobec roku 2010. Daję sobie pochwałę, bo nie jest to łatwe z tak wielką miłością do piw.
Wódka: głównie na okoliczność LANowych rozgrywek Quake'owych, bo wiadomo, że wtedy jest większa odporność na ból. Tylko raz upadłem i piłem wódkę na smutno co jest krokiem milowych wobec roku wcześniejszego. A i wtedy wyszedłem 'w miasto' szukać ludzi, żeby wypić to w ich towarzystwie.
Wino: parę butelek z dziewczyną, reszta na okoliczność obiadów, bankietów prezydenckich itd...
Tytoń: tylko okazyjnie, głównie imprezowo. Fajka zarówno wodna jak drewniana rozpalona kilka razy. Z czystego lenistwa i przygotowań ceremoniału nie paliłem zbyt dużo z fajek.
Laleczki: wymieniłem te zagadywane celem zjednania sobie (z lepszym bądź gorszym skutkiem) tylko do kwietnia 2011 r. W tym miesiącu, bowiem tempem błyskawicznym zdobyłem i posiadłem kobietę, z którą przebywam do teraz, a planuję do końca życia. Postanowienie jednak nie zostało dotrzymane (miała być do końca roku liczba dwucyfrowa i to co najmniej tych od całowania), ale jakoś zupełnie nad tym nie ubolewam, bo celem moich zabiegów przecież było poszukać kobiety swojego życia. Znalazłem zanim się porządnie rozpędziłem i bardzo fajnie.
Znajomości: rzecz, która komentarza właściwie nie wymaga. Dwie osoby odeszły same. Jeden kolega, bo się zakochał. Z niego się serdecznie śmiejemy, z dwóch starych znajomości zrezygnowałem dla zdrowia i wigoru. Cztery osoby zostały w pełni przywrócone do łask w takim czy innym zakresie. Jedni zostali kumplami po kiju, inni nadają się do dyskusji metafizycznych, a z jeszcze innymi się po prostu łoi wódę i puszcza głośno muzykę.

Kolejne postanowienie dotyczyło wymiany (nawet w 70%) starego towarzystwa w jakim się obracam na nowe. Mimo braku praktycznie jakichkolwiek nowych ludzi, którzy staliby się dla mnie szczególnie bliscy, wielu starych kompanów oddaliło się z różnych powodów, z innymi się natomiast zbliżyłem. Mam poczucie, że jakość mojego życia towarzyskiego poprawiła się. I co ważne, czuję również władzę nad doborem kontaktów i w tej kwestii stałem się bardziej asertywny. Dobrałem więc sobie odpowiednie towarzystwo i skupiłem wokół siebie, mimo że nieliczne to jestem częściowo zadowolony z realizacji i tego postanowienia. Na końcu ubiegłego roku stworzyłem pojęcie trzech kontenerów, w które można wrzucać swoich znajomych. Podział obejmuje: przegranych z dużym potencjałem, nędznych kombinatorów i wygranych co do których, albo nie mogę mieć, albo nie nabyłem jeszcze zastrzeżeń. Celem było odsunięcie od strefy wpływów nędznych kombinatorów. I to kolejny sukces, bo ten kontener jest pusty. Pudło przegranych z dużym potencjałem chyba zawsze będzie pękało w szwach, ale puszka z wygranymi notuje tendencje wzrostową. Za wcześnie na optymizm, ale to również pozytywnie świadczy o mojej poprawiającej się pozycji społecznej. Podział jest oczywiście krzywdzący i niekompletny (za to surowy i bezwzględny jak miasto Łódź). Stworzona rok temu idea nadawania znajomym punktacji okazała się bezużyteczna i w tym roku punkty nie zostały przydzielone (no może za wyjątkiem kilku, u tych którzy i tak są skreśleni, a z którymi wiążą mnie jakieś interesy i nie mogę ich wykopać ze swojego życia), ale pomysł funkcjonuje dalej.

Kolejnym postanowieniem było wspinanie. Kilka tygodni później nie chciałem już tego robić. Mam jasność, że interesuje mnie głównie alpinistyka zurbanizowana i osiąganie wysokości, ale za pomocą technik linowych. Dlatego się nie rozwinąłem w tym kierunku, bo we mnie postanowiła się rozwinąć jakaś straszna choroba. Nie rozwlekając notki- cierpną mi ręce i nie mogę się już rozwijać fizycznie. Natomiast powrót (jeszcze trochę nieśmiały) do wędkarstwa (nie rybactwa!) zdecydowanie na plus jeśli mowa o pielęgnowaniu hobby.

Teraz czas na pierwsze wielkie spuszczenie głowy i pójście do kąta. Nie nauczyłem się angielskiego mimo wielu prób. Wstyd mi, but I try again!
Jak już siedzę ze spuszczoną głową w kącie, to teraz zacznę się może biczować- praca. Rozumiem już, że freelancerem to ja nie zostanę w tydzień. Mimo kilku zleceń i prób wydojenia jakiejś kasy z różnych pomysłów nie zapewniam sobie finansowego bytu na zadowalającym poziomie. Zarzuciłem GPW i Forexa zarabiając w tym roku jedynie 160 PLN i to w styczniu (ale zawsze to na plusie). No i cóż... pewnie dlatego nie zarobiłem pierwszego miliona i nie jestem powszechnie szanowany za odniesiony sukces mimo podejścia do pracy. Pozostaję żałosny.

Teraz krótko o innych wydarzeniach nie związanych z postanowieniami. W tym roku udzieliłem trzem osobom, w sumie czterech pożyczek na kwotę łączną 1780 zł (tj. o 4220 zł mniej niż w roku ubiegłym). Do ścisłego grona osób, którym pożyczę drugi raz, przeszła z tej trójki tylko jedna osoba. Wbrew swoim obawom utrzymałem się w szkole, notując delikatny spadek formy z 4,6 do średniej 4,5 z czego jestem dość zadowolony. Znacznemu pogorszeniu uległo w tym roku moje zdrowie społeczne (lubię tworzyć nowe sformułowania). Mniej więcej od kwietnia nic nie motywowało mnie już do pracy nad sobą tak jak wcześniej motywowała mnie chęć zdobywania kobiet. Z czasem zacząłem na powrót dziczeć i wracać do lasu. Płacę wielkim stresem, stanami lękowymi i dużą niechęcią do wchodzenia w kontakt z przypadkowymi ludźmi (sklep, tramwaj itd.). Zamykam się bardzo szczelnie w dziedzinach, którymi się zajmuję. Myślę własnymi kategoriami i znikam w swoim świecie. Znowu wiele wysiłku wymaga ode mnie przełączenie się na innego człowieka, zrozumienie czego ode mnie chce (potocznie mówi się o nadawaniu na tych samych falach). A jak już się przebudzę i odezwę to nikt i tak nie rozumie o co mi chodzi. W tym roku pragnę zdementować informacje o lądowaniu obcych w Miłosławiu, którą podałem rok temu. Mgła była i nie widziałem dokładnie. To była sygnalizacja trakcji kolejowej, która nie zmieniała położenia. To raczej ja traciłem orientacje, co z resztą często mi się zdarza. Będąc już przy takich zjawiskach wizualnych warto napomknąć o rozwijających się we mnie nadprzyrodzonych zdolnościach obrazowytwórczych. Może po prostu symptomach schizofrenii. Widzę czasami tak dziwne rzeczy, że one nie mogą istnieć. Chociaż w tym państwie istnieje wiele dziwnych rzeczy.

Postanowienia:

Niespecjalnie przygotowałem się do tej części notki. Ograniczę postanowienia do tych, które chcę podtrzymać i tych, które wynikają z wydarzeń w roku 2011.
Poziom wypitego alkoholu i wciągniętego dymu mnie zadowala i postaram się go utrzymać w tych normach. Dziewczyna już tylko jedna. O znajomych będę dbał.
A pracę mieć muszę (już nie jest istotne jaką), bo to wynika właśnie z nowych wyzwań jakie rzuca mi życie. Chcę dążyć do założenia własnej rodziny i utrzymania jej (drzewo już w tym roku posadziłem). Chociaż to plan długoterminowy, ale w nadchodzącym roku czas już najwyższy na jakąś robotę i trochę uzbieranego grosza.
I praca nad samym sobą, to jest podstawa. Chcę znaleźć motywację do tego i zmieniać się na lepsze. Zacznę od strachu przed ludźmi, napadami lękowymi i negatywnym nastawieniem do rodaków.
Tak mi dopomóż Bóg!

Na nowy rok życzę wam chłopcy i sobie popełnienia większej ilości notek i to ciekawych notek, nie tak nudnych jak ta.
Ale czy nas jeszcze coś dziwi? Myślę często, że po co o tym pisać? Wszystko już było i nie robi wrażenia. Nie ma sensu o tym dyskutować jak za pierwszych blogowych lat. Można jedynie starać się szukać czegoś wyjątkowego w formie, jak postulował Witkacy. W tym widzę jeszcze jakiś sens. Liryka, jakieś dobre zdanie prozą, ale nawet dokument bez większej ingerencji.
Zastanawiam się czy możecie w tej chwili zanucić pierwsze słowa 'snu o warszawie'?

niedziela, 13 listopada 2011

+ D

Wszyscy jeszcze śpią. Świtać zacznie dopiero za jakieś trzy godziny. Znów wychodzę z domu by szukać sensu. Sensu życia. Bogaty w doświadczenia lecz biedny w środki (tak, nadal uważam narkotyki za środek). Chciałbym pozyskać wiedzę. Idę przez to miasto spokojne i ciche. Miasto, które nie ma mi nic do powiedzenia. Przechadzam się opuszczonymi ulicami. Zaglądam z okna dawnych znajomych, patrzę czy już śpią. Dawni moi rozmówcy nocno/wieczorni… Głupie to, ale cóż… Pewnie dawno nie ma ich już w tym mieście, albo zajmują się już czymś całkiem innym. Dziś wychodzą rozmyślać w innych porach i w innych miejscach niż ja, cóż - taki los.

Przemierzam puste drogi. Lekko oszronione dachy aut, przepowiadają nadchodzącą zimę. Nic się już nie zdarzy. Czuję jak życie ze mnie uchodzi.

A na polu jak zawsze – pustka. Wiatr wieje prosto w twarz (jakby to było coś niezwykłego). Idę przed siebie. Drogą która prowadzi tam gdzie jest to miejsce. Miejsce spokojne. Cmentarz. Czas się tam zatrzymał. Tu teraźniejszość łączy się z przeszłością.

Wiele zmieniło się na Polach. Polach, które znam od zawsze. Pobudowały się domy. Rozwalili betonowy krąg przy drodze (zagadkę dzieciństwa). Nie ma już też krzaków aronii ani stadniny lisów, która zawsze budziła w nas wielkie emocje, a także cypla, który nadal istnieje, ale po rozebraniu resztek stadniny jakoś stracił na wartości.

Nie ma także już Dypy. „Knajpy pod Wesołym Wisielcem”. Odeszła w niepamięć. Jak stadnina, a nawet gorzej. Zaorane pole. Nic więcej. Aż wierzyć się nie chce.

I tak przemierzam stare szlaki, by odnaleźć sens dnia dzisiejszego. Pragnę odnaleźć to co gdzieś, kiedyś, może, zostało zgubione…


Idę i czuję dziwny spokój…


A może tak właśnie ma to wyglądać – może taką przyszłość sobie wyśniliśmy…


Kurwa…



- Wuja – boli mnie to (ale idzie przeżyć pod pewnymi warunkami które niekoniecznie są dobrym rozwiązaniem – najchętniej udałbym się w góry)


(…muszę być sam…)

czwartek, 7 kwietnia 2011

+ Wyszliśmy...

Rozwiana zielona kurtka,

a w niej wysoki, chudy człowiek

o luźnym, tanecznym kroku.

Setki pomysłów i miłość do muzyki.



Pamiętam czasy, gdy wszelkiego typu używki były integralną częścią naszego życia. Byłeś wtedy przewodnikiem w naszej małej psychodelicznej rewolucji. Miałeś w sobie jakąś iskrę, która zarażała innych. Coś jakby inne spojrzenie na świat. Trochę większy dystans do siebie i innych.

Parę lat minęło, wszyscy trochę podrośliśmy, kroczymy już własnymi ścieżkami. Rozeszliśmy się w różne strony. Praktycznie się teraz nie widujemy. Może to odległość, a może brak czasu. Może różne, już teraz, poglądy na życie.

Nauczyłem się jednak od ciebie by czerpać z życia ile się da. To była ważna lekcja, bo w końcu „nudzą się tylko nudni ludzie”...

Dziś patrząc na to wszystko żałuje tylko jednego – nieśliśmy wtedy dynamit, który jak u Fisza wypełniony był miłością, i utopiliśmy go w wódce. W którymś momencie przekroczyliśmy niewielką granicę, za którą już nic nie ma... I skończyły się czasy, gdy niespiesznym krokiem przemierzaliśmy okolice.

Gdy teraz siedzę i wspominam te dawne, dobre czasy, jest tyle rzeczy, o których mógłbym napisać... Jednak ta notka jest dla mnie tylko pretekstem do prywatnej wycieczki, małej podróży do przeszłości. Podsumowania pewnego etapu, z którego nigdy dotąd się nie rozliczyłem, w nadziei, że uda się do niego wrócić.


Wuja na sentymentalnej fali, która od jakiegoś czasu mnie nie opuszcza (może to ta wiosna obudziła we mnie tęsknotę tak samo jak budzi naturę do życia po zimie)


[...w tej samej kurtce...]

poniedziałek, 28 marca 2011

+ Nocna lektura

Do Gały:

będzie długo i o kiblu,

a i tak na końcu

gówno z tego wszystkiego wychodzi



Znów zasnąłem gdzieś między wczoraj a dziś. Gdy się obudziłem bolał mnie kark i plecy. Zrzuciłem okrywający mnie koc. Zdrętwiałe nogi odmawiały posłuszeństwa, więc trochę czasu zajęło zanim zgasiłem światło. Nawet nie pamiętam czy było jeszcze potrzebne, gdy zasypiałem. Podniosłem z ziemi książkę. Oczywiście była zamknięta, a w środku, co również było do przewidzenia, nie było zakładki. Pewnie zajmie mi trochę czasu zanim znajdę miejsce w którym skończyłem czytać. Tym bardziej, że mam coś na kształt czarnej dziury w głowie. Nie pamiętam, kiedy jawa przeszła w sen. Zatarła się granica. Tak samo jak między nocą a dniem.

Kiedyś czytałem, że zmiana czasu na zimowy, bądź letni, wpływa negatywnie na nasz organizm. Niby nie potrafimy się przestawić tak szybko. I mimo, że nie jesteśmy tego do końca świadomi, nasze ciało jest po tych zmianach równie zdezorientowane jak krowy w Rosji. Jednak czy człowiek, który od długiego czasu nie ma unormowanych godzin snu, który często potrafi zagubić się w dniach tygodnia, może aż tak odczuć stratę jednej godziny?

Staram się więc dojść do łazienki by obmyć twarz. Odzyskać świadomość dnia dzisiejszego i przypomnieć sobie jak najwięcej szczegółów z dnia poprzedniego by jakoś umiejscowić się w czasoprzestrzeni. Nie mam pojęcia czy spałem 40 minut czy 4 godziny. Czuję się jak po ostrym chlaniu z ta różnicą, że nie boli mnie głowa. Reszta odczuć się zgadza. Standardowo więc siadam na kiblu i rozmyślam nad tym o której mogłem zasnąć. Hipotetycznie zakładam, że była to 4 nad ranem. Ta godzina zawsze wydaje się być dobra. Robi za idealną granicę, której ja teraz nie mogę odnaleźć. Jest to godzina, kiedy nie można jednoznacznie powiedzieć czy jest wcześnie czy późno. Zawsze ją lubiłem.

Siedzenie na ubikacji z opuszczonymi spodniami ma jakieś dziwne właściwości. Dlaczego właśnie tam najlepiej się myśli? Z czym się to wiąże? Nigdy nie mogłem znaleźć jakiegoś bezpośredniego wpływu toalety na sposób rozumowania. Nie raz przecież zdarzało się, że brałem jakieś zadanie z rozwiązaniem którego miałem problem siedząc w pokoju, jednak gdy tylko rozsiadłem się wygodnie na desce klozetowej odpowiedzi same wręcz do mnie przychodziły. To zaskakujące, ale prawdziwe. I co ciekawe znam wiele osób, z tą samą przypadłością. Nie ma na to jednej konkretnej odpowiedzi.

Może chodzi po części o spokój jaki tam panuje? Przekonanie, że nikt nam w tym czasie nie będzie przeszkadzał. Jesteśmy zamknięci, odgrodzeni od świata zewnętrznego. Spokój.

Samo jednak przebywanie w zamkniętej łazience nie zwiększa możliwości naszego mózgu. Trzeba siedzieć i to siedzieć na desce klozetowej. W takim razie może chodzi o postawę, w jakiej akurat jesteśmy. Gdy stoimy pracuje zbyt wiele mięśni, nie czujemy się do końca komfortowo, umysł jest przeciążony utrzymywaniem naszego ciała w pozycji wyprostowanej. Gdy leżymy zbytnio się relaksujemy, nasz mózg staje się leniwy - nie chce mu się pracować nad niczym ciężkim. Pozycja siedząca wydaje się być w takim razie idealna, a w naszej zamkniętej łazience najczęściej do siedzenia nadaje się tylko kibel. Jak dla mnie ma to sens.

Ciągle jednak czegoś brakuje. Dlaczego akurat opuszczone spodnie? Ten element wydaje mi się być najdziwniejszy w tym wszystkim. Może chodzi wygodę? Może ma to podłoże ewolucyjne i jest związane z postępem? Matka Natura wzywa nas byśmy zrzucili te sztuczne okrycia krępujące nasze ciała i zwrócili się znów ku niej. Pytanie: dlaczego akurat dupą? I dlaczego na sedesie? Może jakiegoś nowego znaczenia nabierają słowa poetów. Może Natura chce byśmy swe lico blade w postaci dwóch nagich pośladków skierowali w jej stronę? Może razem z odchodami, niepotrzebnymi już dla organizmu pozostałościami po pożywieniu, pozbywamy się myśli zbędnych zaprzątających nasz umysł? Zmartwień i trosk trapiących naszą duszę... Czy wypróżniając się dostępujemy aktu oczyszczenia? Katharsis. Wypróżniając się podświadomie oczyszczamy nasze ciało, umysł i duszę. Spływa na nas łaska oświecenia. Czyżby była to namiastka spotkania z bogiem? Ze stwórcą? Trzeba by zapytać mnichów buddyjskich, albo chociaż świadków Jehowy. Całkiem możliwe, że w jednej ze swych gazetek pisali już o tym (bo wydaje mi się że napisali już o wszystkim co tylko możliwe).

Tu jednak natykamy się na poważny problem. Bo czyż nie zdarzyło się nam załatwiać naszych potrzeb na szybko w terenie. Dlaczego wtedy nie możemy dostąpić oświecenia? W końcu jest to jeden z najbardziej naturalnych sposobów by w przykucku, pośrodku lasu (może być też ubikacja turecka), załatwiać potrzeby fizjologiczne. Niestety w takiej pozycji nogi szybko drętwieją. Po za tym umysł nasz, tak jak podczas stania, musi zapanować nad naszym ciałem, z ta różnicą, że podczas kucania istnieje realna groźba upadku we własne odchody. W takim przypadku nie może być mowy o żadnym katharsis, czy też oświeceniu. Jest to więc ślepa uliczka.

W sumie wcale niepotrzebny jest akt wypróżnienia, żeby lepiej się myślało w toalecie. Nie będę w takim razie rozwodził się nad możliwym wpływem zapachów, tudzież smrodów, unoszącymi się w powietrzu. Po za tym z własnego doświadczenia dobrze wiem, że wystarczy samo pomieszczenie z ubikacją (może być też prosta sławojka tylko że w tym przypadku od dodatkowych elementów drażniących nasz narząd powonienia już się nie uwolnimy) i opuszczone spodnie (siedzenie z opuszczonymi spodniami w zwykłym pokoju na krześle lub kanapie po prostu nie działa – sprawdzone).

W takim razie co takiego znajduje się w toalecie czego nie ma np. w kuchni? Jakieś dziwne skupiska energii? Wiadomo, że energię można pozyskiwać z odchodów, jednak jakąś szczególną ich rolą w procesie myślenia odrzucam. Ponadto wystarczy przecież pociągnąć za spłuczkę, a wszystko (i gówno, i energia) razem z wodą spłynie do oczyszczalni ścieków. Możliwe, że woda w zbiorniku posiada jakieś dziwne właściwości. Trzeba by było napisać do człowieka specjalizującego się w temacie, czyli Zbigniewa Nowaka (może być też jakiś inny znawca tematów bioenergo, ale akurat pamiętam, że Zbyszek miał duży potencjał, bo któż inny raz w tygodniu jonizował w telewizji wodę pitną kilku tysiącom Polaków). Całkiem prawdopodobne, że znałby on odpowiedź na to nurtujące mnie teraz pytanie. Niestety z wodą jak z samym wypróżnieniem, może być, ale niekoniecznie. W końcu wyżej już pisałem o sławojkach (wychodkach) – tam raczej nie ma spłuczek, a rozmyśla się w miarę dobrze (przynajmniej tak długo jak palący się papieros w miarę tłumi inne zapachy).

Hmmm... Rzec by można - temat rzeka. Jednak im dłużej będziemy się w niego zagłębiać tym większe nasze odczucie, że gówno z tego będzie.

I tak to spędziłem w ubikacji na rozmyślaniu kilkanaście dobrych minut, nie uzyskując wcale odpowiedzi na żadne z pytań dręczących mnie gdy do niej wchodziłem. Nadal nie wiem o której zasnąłem i chyba się już nie dowiem.

Zresztą już mnie to nie interesuje...



Wujaz góry przepraszając wszystkich, którzy to przeczytali (o ile można zamieścić pod notką przeprosiny „z góry” – ale to nieważne bo życia się nie oszuka a czytanie i filozofia na klopie jest integralną częścią jego natury bo gdzie jak nie w sraczu tyle spokoju)


(...Merda d’artista...)

wtorek, 4 stycznia 2011

+ Spłoszył gołębie...


Rozpoczął się kolejny rok, a świat nadal się nie kończy.

I dalej robię na co dzień to co robiłem - spokojnym ruchem ręki zarysowuje kolejne kartki projektu, wertuje kolejne książki ścierając opuszkami palców zapisaną w nich wiedze, tracę wzrok i zdrowie łącząc punkty na ekranie.

Lecz w tej chwili mam przerwę i siedzę sobie sam w wielkim pokoju w Olsztynie, palę Karvony, piję kawę, słucham Sinatry i robię się trochę sentymentalny. Czasem mi tego trzeba.

Prawdopodobnie za rok znów będę siedział w tym samym miejscu, rysując inny projekt, wertując inne książki, łącząc inne punkty. Nadal będę palił papierosy, pił kawę i słuchał Sinatry. I tak samo będę zadowolony ze swojego życia jak i teraz, bo wiem, że gdy skończę lub chociaż zrobię sobie przerwę i spojrzę na to wszystko z boku, będę zadowolony z postępów, z wyglądu swojego dzieła. Wyjdę wtedy na pewno znów do ludzi, by móc obserwować ich życie. Przepuszczę starszą osobą w drzwiach, uśmiechnę się do malucha w wózku, odbędę krótką, miłą rozmówkę ze sprzedawcą w sklepie. Powiem swojej dziewczynie coś miłego, może podaruję kwiaty. Wyjdę ze znajomymi żeby pogadać, powspominać stare czasy, zaplanować coś na przyszłość, choć, jak wiadomo, życie i tak zweryfikuje te plany, ale to nieważne. Zawrę kilka nowych znajomości. Pojawię się tu i tam. Tak po prostu.

Mimo, że, tak jak kiedyś pisałem, nie zostanę nikim wielkim, staram się żyć tak by mieć z tego radochę. I co ciekawe – mam to dziwne wrażenie, że mi się udaje. Lubię to swoje życie. I choć wiele rzeczy można by w nim zmienić to jednak nie widzę takiej potrzeby. Stąd też, pomimo tego, że rozpoczął się nowy rok, nic nie zmieniam. Nie wyznaczam sobie nowych celów, nie zmieniam układów rządzących moim życiem, nie określam nowych granic. Ciągnę dalej swój wózek w tym samym, sprawdzonym tempie. Staram się analizować i wyciągać wnioski na bieżąco. Korygować trasę, którą zmierzam w czasie rzeczywistym, z dnia na dzień, po to tylko by żyć tak jak lubię.

Dlatego też dziękuję wszystkim, których spotkałem. Dzięki nim jestem tym, kim jestem i tu, gdzie jestem. Choć wielu z nich zaginęło gdzieś przez te lata, inni robią mniejszą lub większą karierę, to jednak wszyscy bez wyjątków mieli wpływ na moje życie. I właśnie w tym miejscu notki chciałbym im za to podziękować. Za to tylko, że mogłem ich spotkać. Dzięki wielkie, za wszystko, a szczególnie za to, że pozwoliliście mi żyć na swój własny sposób.


Wujatak jakoś bez wyraźnego celu, ale z przeświadczeniem, że tak właśnie tym razem trzeba (na koniec odniosę się jeszcze do ostatnich słów poprzedniej notki Jaha: trzeba być tylko dobrym narratorem)


[... tak jest zresztą co noc...]